O. Brzeziński Bartosz

Brzezinski, Bartosz, Toruń, Toruń - 77 03 04 10 11


WYMODLONE  - POWOŁANIE
Urodziłem się w mieście znanym z krzywej wieży, pierników i Kopernika. Tak, jestem rodowitym torunianinem. W sobotni wieczór, 24 września 1977 r. w rodzinie Danuty i Marka Brzezińskich przyszedł na świat ich jedyny potomek - Bartosz. Ponieważ nie ma (na razie!) żadnego świętego Bartosza, na chrzcie dostałem dwa imiona: Bartosz Marek. W ten sposób otrzymałem za patrona św. Marka Ewangelistę, do którego dołączył po bierzmowaniu św. Jan Chrzciciel.
Mimo wielkich świętych czuwających nade mną oraz wiary przekazanej przez Rodziców, nawet przez myśl mi nie przeszło życie zakonne, posługa kapłańska czy misje. Lata szkolne to czas rozwijania zdolności do przedmiotów ścisłych - brałem udział w olimpiadach z matematyki, fizyki, a nawet chemii. Warto nadmienić, że odnosiłem sukcesy, a to za sprawą wspaniałych toruńskich nauczycieli, np. Włodzimierza Obremskiego, Stanisława Niedbalskiego czy Henryka Pawłowskiego. Nawet po ukończeniu szkoły średniej nie ciągnęło mnie do służby ołtarza. Po studiach na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika na kierunku matematycznym ze specjalnością informatyka, zostałem namówiony przez mojego promotora - wspaniałego człowieka i wielkiego matematyka, prof. dr. hab. Andrzeja Nowickiego, na rozpoczęcie studiów doktoranckich z matematyki. Choć porzuciłem je po pierwszym roku, były one dla mnie czasem przełomowym.
Ten okres wiązał się bowiem z jednej strony z poważnym kryzysem wiary i zaprzestaniem uczęszczania do kościoła, a z drugiej - ze spotkaniem świadka wiary, koleżanki ze studiów doktoranckich. Trudne, acz opatrznościowe sytuacje pokazały mi, że pieniądze i dobra materialne niezauważalnie znalazły się w centrum mojego życia, w nich upatrywałem jego sens.
Zatem jak to się stało, że jestem werbistą, skoro wiara wygasła? To wszystko za sprawą mojej Mamy. Widząc, że oddaliłem się od Boga, Kościoła i jednocześnie nie daję sobie przemówić do rozsądku, przez rok codziennie modliła się na różańcu, prosząc o łaskę wiary dla syna. Efektem tej modlitwy były powracające pytania o sens życia i istnienie Boga, spotkanie koleżanki - świadka żywej wiary, pragnienie doświadczania Jezusa jako kogoś bliskiego i... głębokie nawrócenie. Stało się to w tak krótkim czasie, że moi Rodzice, widząc wielkie zmiany zachodzące we mnie, obawiali się, czy przypadkiem nie trafiłem do jakiejś sekty! Później pamiętam spotkanie z Papieżem w Krakowie, neokatechumenat i... głos w sercu, by pójść za Jezusem.
Początkowo walczyłem z powołaniem, mając negatywne wyobrażenia o zakonnikach. Po pewnym czasie stereotypy rozsypały się. Pojawiło się pragnienie i decyzja, by wstąpić do zakonu. Ale do jakiego? Pomyślałem, że nie będę chodził od zgromadzenia do zgromadzenia, bo długo może potrwać takie wędrowanie, zanim trafię do właściwego. Poprosiłem Boga o znak i potwierdzenie, że nie jest to jedynie mój wymysł. Bóg mnie wysłuchał i wyraźnie dał znać, że Jego wolą jest, abym został misjonarzem - werbistą. Nic nie wiedziałem o tym zgromadzeniu, nigdy też nie spotkałem żadnego werbisty, więc czym prędzej napisałem list do Pieniężna. Pojawił się jednakże poważny problem: moi kochani Rodzice nie byli przygotowani na to, że „ich jedynak" pójdzie do zgromadzenia i to misyjnego - Mama płakała, Tata się nie zgadzał. Wszelkie rozmowy na ten temat kończyły się kłótnią. Powiedziałem Bogu, że bez błogosławieństwa Rodziców nie wstąpię i zostawiłem Mu rozwiązanie problemu. Tymczasem złożyłem wymagane przez Zgromadzenie Słowa Bożego dokumenty i 15 sierpnia 2003 r. zostałem odwieziony przez Rodziców do postulatu w Nysie. Tam, przed pożegnaniem, Rodzice pobłogosławili mi.

Obecnie, po latach studiów filozoficzno-teologicznych rozpoczynam moją posługę. Otrzymałem przeznaczenie do Angoli i wiem, że nie będzie lekko. Proszę Was, Drodzy Czytelnicy, o modlitwę za mnie i za ludzi, wśród których będę pracował. Bóg zapłać!
Bartosz Brzeziński SVD

za: Misjonarz nr 5/2011, str 7