O.Marcin Domański

Urodziłem się 15 czerwca 1992 r. w Rybniku na Śląsku. Dorastałem i wychowywałem się pod czujnym okiem rodziców - Grażyny i Dariusza, którzy potrafili dla mnie i moich braci - Kamila i Damiana stworzyć dom pełen miłości. Dopiero z perspektywy lat potrafię dostrzec, jak wiele zawdzięczam moim rodzicom, którzy ukształtowali mnie jako człowieka wiary i przygotowali do samodzielnego życia.

Dom był pierwszą szkołą w moim życiu, jak się niedługo okazało, nie jedyną. W wieku 6 lat, nie mając wyboru, musiałem przerwać całkowicie beztroskie dzieciństwo i rozpocząć przygodę ze szkołą państwową. Pierwszy rok to tylko tzw. zerówka, gdzie najtrudniejszym nie było skupienie się i przyswajanie wiedzy, lecz pełne heroizmu wytrwanie przez kilka godzin bez rodziców. Z biegiem czasu, kiedy poznawałem kolegów i koleżanki, szkoła wydawała się coraz bardziej przyjazna, a weekendy między dniami szkolnymi wydłużały się niemiłosiernie. Moje życie nie nadaje się na jakiś zadziwiający scenariusz filmu hollywoodzkiego. Byłem normalnym chłopakiem, który po powrocie ze szkoły jadł obiad, rzucał plecak w kąt i gdy rodzice nie mieli nic przeciwko temu, jak najszybciej biegł z braćmi na boisko. Piłka nożna i siatkówka stawały się dla nas codziennością. Pewnie wiele osób powie, że do normalności brakuje jeszcze wątku harcerstwa. Od razu uspokajam, harcerstwo też było, ale niestety po dwóch spotkaniach nasze drogi się rozeszły.

Pewnym przełomem w moim życiu okazała się druga klasa szkoły podstawowej. Kiedy miałem 8 lat, przyjąłem po raz pierwszy Pana Jezusa do swojego serca. Jednak ta uroczystość była dla mnie jeszcze nie do końca zrozumiała. Pan Jezus musiał jeszcze chwilkę poczekać, aż będę potrafił lepiej ogarnąć, czym jest przyjmowanie Komunii Świętej. Gdzie więc ten przełom? Kilka dni po Pierwszej Komunii wstąpiłem w szeregi ministrantów w parafii pw. Królowej Apostołów w Rybniku, prowadzonej przez księży werbistów.

Służba blisko ołtarza, nowi koledzy, wycieczki rowerowe, turnieje ping-ponga, mistrzostwa sportowe ministrantów z całego dekanatu spowodowały, że czułem się tam bardzo dobrze i nigdy nie żałowałem decyzji. Ojcowie, których tradycyjnie nazywaliśmy opiekunami ministrantów, wkładali swoje serce w naszą formację. Na przestrzeni lat widzieliśmy ich zaangażowanie, a pożegnania z każdym z nich okazywały się wcale nie takie łatwe. Jako ministranci wiele razy mieliśmy możliwość porozmawiania z misjonarzami, którzy akurat spędzali swoje wakacje w Rybniku. Ich styl życia, podejście do modlitwy, a przede wszystkim świadectwo życia pociągało nas. Pewnego dnia i ja pomyślałem, że chcę być taki sam.

Lata ministrantury okazały się wsłuchiwaniem w głos Boga, który coraz wyraźniej mówił do mnie: Pójdź za Mną. Pan Jezus był jednak łaskawy, myślami tymi z początku nie męczył mnie za często. Na żarty rzucane przez proboszcza: „Ty to będziesz misjonarzem", reagowaliśmy oczywiście śmiechem. Jednak w moim przypadku Chrystus czekał cierpliwie, nic nie robił na siłę. Powoli kształtował moje serce, aby było zdolne odpowiedzieć samemu sobie na pytanie: „Co chcę robić w swoim życiu?".

Czasem najtrudniejszych decyzji okazała się szkoła średnia. Przez pierwsze dwa lata liceum tak naprawdę nie miałem żadnych wątpliwości odnośnie tego, jak moje życie będzie wyglądało w przyszłości. Poznałem dziewczynę, z którą wspólnie planowaliśmy studia na politechnice, a nasze marzenia niejednokrotnie wybiegały w czasie o wiele dalej. Jednak nie wszystko w życiu okazało się takie proste. Po dwóch latach myśli o powołaniu z powrotem do mnie wróciły i coraz bardziej niepokoiły serce. Spotkania z dziewczyną nie były już takie jak do tej pory. Gdy chodziliśmy do kina, spacerowaliśmy po rynku czy rozmawialiśmy na molo nad pobliskim zalewem, moje myśli uciekały w inną stronę. Ciałem byłem obecny obok niej, ale serce słuchało innego głosu. Rozstania nigdy nie są łatwe, to również takie nie było. W moim sercu pojawiało się wiele wątpliwości i pytań, na które chciałem poznać odpowiedź. Z biegiem czasu coraz lepiej rozumiałem słowa: Gdzie bowiem jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. Pan Bóg ofiarował mi wielki dar powołania kapłańskiego, dlatego moje serce nie potrafiło znaleźć spokoju przy innej przystani. Cały ten proces oczywiście nie był tak prosty i łatwy, jak może się wydawać z mojego opisu. Moje zmagania z powołaniem, a może bardziej z jego dobrym rozeznaniem, dzisiaj mogę porównać do biblijnej sceny, gdy Pan woła Samuela, ale on jeszcze nie zna głosu Boga. Dla Samuela niezbędny okazał się Heli, który wyjaśnił mu, że to Bóg go woła. Tak samo było i w moim życiu. Wiele zawdzięczam werbiście i franciszkaninowi, którzy okazali się dla mnie Helim, pozwalającym zrozumieć, że to Bóg mnie wzywa.

Takim oto sposobem w 2011 r. rozpocząłem w Nysie postulat w Zgromadzeniu Słowa Bożego. Sześć tygodni szybko minęło, ale i tak porządnie przygotowało nas na roczny nowicjat, który przeżyliśmy w Chludowie. Po złożeniu ślubów zakonnych rozpoczęliśmy sześcioletnią przygodę ze studiami w Pieniężnie. Czas formacji, który za nami, zawsze pozostanie w mojej pamięci. Nie był to czas bez wątpliwości i planów na inne życie, bo takie myśli zawsze będą się pojawiać. W takich momentach miałem w pamięci słowa naszego prefekta postulatu, który powtarzał: „Nie zamartwiaj się i nie rozmyślaj o tym cały czas. Po prostu żyj w tym zgromadzeniu i wykonuj swoje obowiązki na 100%, a życie samo odpowie ci, czy to twoje miejsce". Wziąłem sobie do serca te słowa i starałem się dawać z siebie wszystko, aby zdobyć jasne potwierdzenie. Jak to w życiu bywa, nie wszystko mogę dokonać własnymi siłami. Dlatego Pan Bóg obdarzał moje serce pokojem. Pozwolił mi czuć się w Zgromadzeniu Słowa Bożego jak w domu, co oczywiście do dzisiaj również uważam za potwierdzenie powołania, które wybrałem.

Już niedługo udam się do pracy misyjnej w Boliwii. Nie będę opisywał tego pięknego kraju, ani pracy misjonarskiej na innym kontynencie, bo o tym za wiele jeszcze nie wiem. Dlatego w tym miejscu wolę poprosić Was wszystkich o modlitwę, bez której żadne dzieło nie może wydać pięknych owoców. Pamiętajcie w swoich modlitwach o misjonarzach, bo za dzieło rozkrzewiania wiary odpowiedzialni jesteśmy wszyscy.

Za: "Misjonarz" 5/2018
Więcej: www.misjonarz.pl