o. Krzysztof Łukoszczyk

Święcenia dnia: 26 kwietnia 1981 r. - Pieniężno
Szafarz: J.E. ks. bp Ignacy Jeż
Prowincjał: o. Alfons Labudda
Rektor WSD w Pieniężnie: o. Marian Faliszek
Wręczenie krzyży misyjnych: maj – Kołobrzeg

                


Ojciec Krzysztof Łukoszczyk (ur.1955 w Rybniku), od ponad 30 lat należy do Zgromadzenia Słowa Bożego (Werbiści). Jego pierwsze kontakty z SVD rozpoczęły się dość wcześnie, bo w czwartej klasie szkoły podstawowej. Wtedy to właśnie jego rodzice przeprowadzili się z Parafii oo. Franciszkanów do Parafii Królowej Apostołów, prowadzonej przez Werbistów. Kontakt z misjonarzami przygotowującymi się do wyjazdu na misje (o. Antoni Brączek, o. Kazimierz Niezgoda, o. Józef Bula) i zaangażowanie ówczesnych duszpasterzy-wikarych (o. Hubert Lupa, o. Waldemar Wesoły, o. Józef Sudolski) sprawiły, że nasienie powołania misyjnego zaczęło powoli wschodzić w jego duszy. Po skończeniu Liceum Ogólnokształcącego, w trakcie którego uczestniczył kilkakrotnie w rekolekcjach prowadzonych w Chludowie i w Pieniężnie, został przyjęty do Zgromadzenia. Całą formację seminaryjną odbył w WSD w Pieniężnie, gdzie też otrzymał z rąk bpa. Ignacego Jeża święcenia kapłański (26.04.1981). W tym samym roku wyjechał z Polski, udając się, poprzez Portugalię, do Angoli, gdzie pracował przez 15 lat: jako misjonarz "frontowy" (misje w Cacolo, Kifangondo, Ambriz); jako proboszcz jednej z największych parafii na peryferiach stolicy kraju - Luandy (Parafia Chrystusa Króla); jako wychowawca postulantów i nowicjuszy oraz prowincjalny sekretarz misji. Po "przygodzie" z partyzantami Unity (130 dni porwania) i uwolnieniu zatrzymał się w Italii gdzie zajmował się animacją misyjną (Padova i Vicenza), duszpasterstwem pielgrzymów (Val Badia - dom św. Józefa Freinademetz'a w Oies) oraz duszpasterstwem zwyczajnym (wikary w Parafii Ducha Świętego w Padwie). Od lipca 2004 roku przebywa w Polsce, pracując najpierw jako wychowawca postulantów, spowiednik i rekolekcjonista a obecnie - od lipca 2008 - jako proboszcz Parafii Matki Bożej Bolesnej w Nysie. Jego zasadą duszpasterską jest "pomagać wspólnocie parafialnej w stawaniu się coraz bardziej parafią misyjną, tzn. będącą świadoma swego powołania do współodpowiedzialności za cały Kościół" a mottem - "jak najmniej przeszkadzać Duchowi Świętemu".

za: http://www.werbisci-parafia.nysa.pl/duszpasterze.html


 

Artykuły mówiące o działalności i pracy duszpasterskiej Ojca Krzysztofa:

Przemysław Kucharczak
"Porwany za młodu"

Ojciec Krzysztof leżał pod łóżkiem i usiłował sobie przypomnieć słowa modlitwy „Ojcze nasz”. Po jego pokoju fruwały kule.

Zrozumiałem wtedy, co to znaczy bać się tak naprawdę. Z czasem zidentyfikowałem pewien równomierny dźwięk, początkowo brany za „koncert” karabinów i broni ciężkiej, i zrozumiałem, że to... szczękają moje własne zęby – zapisał w swoim dzienniczku. Ojciec Krzysztof Łukoszczyk, misjonarz werbista rodem z Rybnika, jest dzisiaj proboszczem parafii MB Bolesnej w Nysie. Właśnie wydał swój dziennik z lat 80. pod tytułem „Wśród angolskich partyzantów”. Opisał w nim porwanie, którego doświadczył.

Pójdziecie z nami
Trzy kwadranse, które ten polski misjonarz spędził schowany pod łóżkiem, zdarzyły się 16 grudnia 1983 r. w Afryce. Ojciec Krzysztof miał wtedy 28 lat i pracował w mieście Cacolo w północno-wschodniej Angoli. O świcie wyrwała go ze snu wściekła kanonada: to na miasto napadli partyzanci organizacji UNITA. Zwalczali oni komunistyczny wówczas rząd Angoli. Podpalili parę budynków, a potem dali trzem werbistom oraz pięciu siostrom franciszkankom kilka minut na spakowanie się. – Pójdziecie z nami – rzucił czarnoskóry mężczyzna z karabinem. – Zdążyliśmy zabrać puszkę z Najświętszym Sakramentem, wrzuciłem parę rzeczy do plecaka. I poszliśmy z partyzantami – wspomina dzisiaj o. Krzysztof. – Po drodze w jednej z wiosek podszedł do nas nasz katecheta z żoną i dwójką dzieci. Powiedział: „Ojcze, chcemy iść z wami, cierpieć i umrzeć z wami” – dodaje.

Krzysztof i drugi werbista, ojciec Mike z Filipin, przekonali katechetę, żeby został. – Jeśli wy też opuścicie wspólnotę, kto będzie prowadził wiernych? – zapytał o. Krzysztof. Murzyni płakali. Ojcowie Krzysztof i Mike wytrzymali dzielnie tę scenę, ale ze wzruszenia też wybuchnęli płaczem, kiedy tylko żegnający ich ludzie zniknęli za zakrętem. – Przez pierwsze dni niepokoiłem się, co będzie jutro. Tę samą niepewność człowieka, który nie jest pewny swojego losu, widziałem u polskiego inżyniera, którego zabili talibowie w Pakistanie – mówi o. Krzysztof. – W takiej chwili czujesz, jak ludzkie życie jest kruche. Może cię zastrzelić partyzant albo wojsko rządowe, które tych partyzantów ściga. Ja sobie bardziej wtedy uświadomiłem, że życie jest darem od Boga, i że trzeba Bogu dziękować za każdy dzień. Gorzej mają porwani, którzy nie chcą się oprzeć na wierze, bo wszystko, czym dotąd żyli, w czasie porwania nagle pryska jak bańka mydlana – dodaje.

Lew niestraszny
Partyzanci z kałasznikowami prowadzili werbistów i franciszkanki na południe. Przedzierali się przez busz, często bezdrożami. Siostra Felisbela, drobna Portugalka, szła w plastikowych klapkach. Ulewne deszcze przemaczały ich do suchej nitki. Nocami partyzanci rozbijali im namioty z plandek rozpiętych na patykach. Czasem był nocleg w wiosce. Szli przez wysokie trawy sawanny. Przeprawiali się przez rzeki pełne krokodyli. Nocami słyszeli ryk lwów. Ojciec Krzysztof nie przejmował się nimi. W dzienniku pod datą 3 marca 1984 r. zapisał: „Przedkładają mięso zwierzęce nad ludzkie. Co do lwów to jedynie jakiś stary, bezzębny już samiec wyrzucony ze stada przez młodego szefa, może próbować dostać się na teren wioski. Wiąże się to z faktem, że nie jest już w stanie upolować niczego lepszego...”.

Ojciec Krzysztof leżał pod łóżkiem i usiłował sobie przypomnieć słowa modlitwy „Ojcze nasz”. Po jego pokoju fruwały kule.

Partyzanci prowadzili razem z nimi Afrykańczyków, których przesiedlali. Pędzili też ze sobą stado bydła. W czasie wędrówki stado wciąż się zmniejszało, bo sukcesywnie je zjadali. Każdego ranka tuż po wyruszeniu idący gęsiego werbiści i franciszkanki wspólnie się modlili. Śpiewali po portugalsku „Nossa Senhora do Caminho”, czyli pieśń do Maryi, patronki pielgrzymów. „W pierwszych dniach wydawało mi się, że to nasze wspólne śpiewanie wzbudziło wśród eskortujących nas żołnierzy zdziwienie. Ale już trzeciego czy czwartego dnia zauważyliśmy, że jeden, a potem drugi partyzant próbowali nucić wraz z nami. Teraz »Nossa Senhora«... to hymn nas wszystkich” – zapisał pod datą 26 grudnia 1983 r.
Kiedy nadlatywały samoloty wojska rządowego, partyzanci i porwani jednakowo szybko kryli się w zaroślach. Pilot z góry nie rozróżni, kto jest kim, tylko po prostu otworzy ogień.

Kobra biedactwo
Kiedy doszli do terenów, gdzie rządzili partyzanci, czasem byli przewożeni między bazami partyzantów na pace ciężarówki. Pieszo i na ciężarówkach przebyli z północy na południe prawie całą Angolę, kraj trzy razy większy od Polski. Po drodze pili wodę z rzek, czasem tak brudną, że musieli zamykać oczy, żeby ją przełknąć. – Nie bał się ojciec, że dostanie ameby? – Mogło się zdarzyć, ale tym się nie przejmowałem. Misjonarze często jedzą dziwne rzeczy, bo jak odmówić parafianom zjedzenia potrawy na murzyńskim weselu? Ale Pan Jezus powiedział: nawet jakbyście truciznę jedli, nic wam się nie stanie. Mówił, że będziemy bezpiecznie stąpać po wężach. Myśmy tego doświadczali – mówi. W dzienniku o. Krzysztofa pod datą 13 lutego jest wpis: „Gdy otworzyłem oczy, przy porannej poświacie dostrzegłem błyszczącą czarną kobrę, która najspokojniej w świecie zsuwała się właśnie z mojego zrobionego z traw łóżka. Pewnie przyszła w nocy ogrzać się nieco, biedactwo. Podziękowałem Bogu, że mam spokojny sen i nie wiercę się za bardzo. Bo gdybym ją tak niechcący przygniótł... Jako że nie byłem pewien, czy ten piękny okaz nie zechce jutro wieczorem ponownie zagrzać się przy mnie, wspólnie zapolowaliśmy na węża, uzbrojeni w kije i kamienie”.

– Ile ja miałem spotkań z wężami, o tak, na wyciągnięcie ręki – śmieje się werbista. – Mieszkańcy Angoli mają przysłowie: jeszcze się nie zdarzyło, żeby wąż ukąsił misjonarza. Jak czytamy Ewangelię, myślimy: a to jest opis, a tak było kiedyś, a z kolei tamto jest skierowane do innych, nie do mnie. Trudno uwierzyć, że Ewangelia namacalnie się realizuje w naszym życiu – mówi. Ojciec Krzysztof polubił wielu spośród swoich porywaczy. Niektórzy z nich sami zostali porwani w młodości od swoich rodziców i zmuszeni do noszenia broni. Bardzo złe wrażenie odniósł jedynie w rozmowie z oficerami politycznymi, których na gorąco nazwał w dzienniku zakutymi łbami. Zamiast posługiwać się myśleniem, „polityczni” używali wyuczonych, gładkich formułek na temat sensu ich partyzanckiej walki. W rzeczywistości ich poglądy niewiele różniły się od poglądów komunistów, których zwalczali. – Partyzanci naiwnie spodziewali się, że jak tylko wygonią wspierające rząd wojska kubańskie, wszystko będzie już dobrze – mówi werbista. Ojciec Krzysztof ze współbraćmi i siostrami odzyskali wolność po 130 dniach przetrzymywania. – W czasie porwania żyłem w warunkach, dzięki którym lepiej zrozumiałem ludzi, wśród których pracowałem. W Angoli ludzie wstają rano i nie wiedzą, czy będą mieli coś do jedzenia, czy nie. My też maszerowaliśmy tam strasznie głodni, byliśmy zdani na łaskę żołnierzy. Ale ja tam naprawdę silniej odczułem, że Pan Bóg mnie w życiu prowadzi i niesie mnie na rękach. Kiedy nie wiesz, co się z tobą jutro stanie, wtedy mówisz: Panie Boże, dziękuję Ci za to, co mam dzisiaj – mówi.

za: http://www.goscniedzielny.wiara.pl/index.php?grupa
=6&cr=0&kolej=0&art=1235478525&dzi=1207812935&katg=