o. Mariusz Szczepański
Szczepański, Mariusz, Wrocław, Wroclaw - 80 01 02 08 09
Pracuje w: ECU
Artykuły mówiące o pracy i działalności duszpasterskiej Ojca Mariusza:
- "Ekwador, nowy kraj, nowe doświadczenia" - Misjonarz nr 2/2011, str 12 - 13.
- "Nowa wspólnota - ewangeliczna perła" - Misjonarz nr 12/2011, str 28-29
Kiedy w 1994 r. pierwszy raz pojechałem do Nysy na rekolekcje do werbistów, na tablicy przy kaplicy rekolekcyjnej wisiał plakat zredagowany w formie ogłoszenia: „ZATRUDNIĘ OD ZARAZ głosicieli Ewangelii, świadków wiary, budowniczych pokoju, strażników prawdy, obrońców uciśnionych, szaleńców miłości... Miejsce pracy: cały świat. Płacę: ŻYCIEM WIECZNYM. Podpisano: Jezus z Nazaretu".
Pochodzę z Wrocławia, a dokładniej z historycznej dzielnicy wrocławskiej o nazwie Psie Pole, gdzie mieści się moja parafia pw. św. Jakuba i Krzysztofa. Jestem pierwszym dzieckiem moich rodziców. Po mnie przyszli na świat: siostra Agnieszka i brat Krzysztof. Rodzice wkładali w nasze wychowanie wiele wysiłku. Wiara i wartości religijne kształtowały się dzięki ich miłości do nas. Jako dorastający chłopiec nie byłem wcale taki święty, ani taki grzeczny i zdarzało się, że raz czy drugi coś zbroiłem, bo wszędzie było mnie pełno. W szkole podstawowej nie uchodziłem za wzorowego ucznia: raz było lepiej, a raz gorzej. Podobnie, gdy rozpocząłem naukę w Lotniczych Zakładach Naukowych we Wrocławiu. To były piękne lata nauki, może nie zawsze przeze mnie doceniane, ale naprawdę piękne. Dzięki nauczycielom zdobyłem wiedzę i umiejętności, za które jestem im bardzo wdzięczny.
Pod koniec szkoły średniej zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym, co dalej w życiu robić. Faktem jest, że jeździłem wówczas na rekolekcje do werbistów do Nysy, ale po powrocie z nich zaczynała się znowu szara rzeczywistość życia i obowiązków, no i euforia przeżytych rekolekcji znikała pochłonięta codziennością. Nie przypuszczałem, że owoce tych rekolekcji głęboko w moim sercu dojrzewają.
Zaczęło się snucie planów. Co robić po maturze? Może jakieś studia? A może podjąć pracę i zacząć zarabiać, żeby odciążyć trochę rodziców i starać się samemu zadbać o siebie? Plany były wielkie, ale nie były one zgodne z planem Pana Boga. Jednak jak widać, On ma swoje metody i swoje sposoby pozyskiwania współpracowników. Gdy wróciłem pewnego razu ze szkoły - a działo się to w trakcie trwania egzaminów maturalnych - mój Tato powiedział mi, że odebrał telefon z Nysy. Dzwonił o. Henryk Kałuża i pytał, czy dostałem zaproszenie na rekolekcje. Odpowiedziałem, że nic nie przyszło. Wtedy, w głębi serca pojawiły się pytania: Co jest grane?! Przecież nigdy nie było żadnych telefonów z Nysy, tylko zaproszenia przysyłane pocztą?! Zresztą, na ostatnich rekolekcjach nie byłem, bo trzeba było uczyć się do matury! To chyba jakiś kawał z tym telefonem...
Jednak po zdanych egzaminach postanowiłem pojechać na te rekolekcje. Nie wiem, co mnie wtedy tknęło, ale wsadziłem też do plecaka świadectwo maturalne i tak udałem się do Nysy. Pamiętam jak dziś, że Msza św. na rozpoczęcie rekolekcji była o godz. 18.00, a kolacja o 19:00. Jadąc autobusem z Wrocławia wiedziałem, że na Mszę już nie dotrę, bo autobus przyjedzie do Nysy dopiero po godz. 18.00, więc szedłem sobie z dworca spacerkiem na drugi koniec Nysy do domu werbistów. Gdy dotarłem na miejsce, było już ok. godz. 19.00, a więc zaraz miała być kolacja. Pomyślałem, że zajdę jeszcze do kaplicy pomodlić się i podziękować za zdane egzaminy. Gdy tam wszedłem, zobaczyłem chłopaków w ławkach, a w drzwiach zakrystii ojca rekolekcjonistę, ubranego w ornat, który powiedział do mnie: „Witaj chłopie! Właśnie na Ciebie czekaliśmy. Teraz możemy rozpocząć Mszę św.". Te słowa podcięły mi nogi. Pomyślałem sobie: „Pan Bóg ma niezłe poczucie humoru". To były moje ostatnie rekolekcje u werbistów, przeżyte „w cywilu".
W 2001 r. rozpoczął się nowy okres w moim życiu - formacja zakonno-misyjna. Najpierw sześciotygodniowy postulat w Nysie, potem roczny nowicjat w Chludowie k. Poznania, a następnie studia filozoficzno-teologiczne w Pieniężnie oraz roczna praktyka pastoralna w Domu Dziecka w Krakowie. Lata seminaryjne to wspaniały czas, ale zarazem bardzo trudny. Trudność polega na tym, że codziennie weryfikuje się podjętą decyzję. Powstają pytania: Panie Boże, czy rzeczywiście to jest to? Czy dobrą drogę wybrałem? Seminarium, to oprócz studiowania i modlitwy, ciężka praca nad sobą, wymagająca wiele wysiłku, ale możliwa do wykonania.
Dziś, po latach przeżytych w seminarium wiem, że warto było... Warto było zaryzykować i odpowiedzieć na ogłoszenie, które kiedyś przeczytałem w Nysie. Teraz widzę, że wszystko to, czego doświadczyłem w dzieciństwie, młodości i latach seminaryjnych, miało sens. Bóg postawił na mej drodze ludzi, którzy okazując dobre serce, uczyli mnie, jak być dobrym, jak kochać drugiego człowieka, jak cieszyć się radością życia nawet w trudach codzienności. Teraz, przed rozpoczęciem kolejnego etapu w moim życiu, pragnę serdecz nie podziękować przede wszystkim Trójjedynemu Bogu za dar życia i łaskę powołania; moim rodzicom za trud wychowania, za okazywaną miłość i cierpliwość; księżom z mojej parafii za świadectwo bycia kapłanem; nauczycielom za wiedzę i wszystko to, co w latach szkoły otrzymałem; kolegom, koleżankom, przyjaciołom, współbraciom- werbistom za wspólny czas dorastania, za radość wspólnego przebywania ze sobą i za wszystko, co wspólnie przeżyliśmy. Wam, drodzy czytelnicy „Misjonarza", dziękuję przede wszystkim za modlitwę i zarazem proszę o nią, abym mógł z radością i wytrwale świadczyć o Chrystusie na ziemi ekwadorskiej.za: "Misjonarz" nr 5/2009, str 4