O.Teodor Tomasik

Wszystko zaczęło się 7 stycznia 1983 r. w Nałęczowie. Ok. godz. 21.00 w porodówce znajdującej się przy głównej ulicy Nałęczowa, ul. Lipowej, głośnym płaczem obwieściłem światu swoje narodziny. Byłem zdrowym i podobno dosyć ładnym dzieckiem. Nazwano mnie imieniem Teodor, pomimo oburzenia położnej, która stwierdziła - o czym wiem z relacji rodziców - że „takie ładne dziecko, a takim imieniem chcą nazwać". Mimo to rodzice się uparli i zostałem Teodorem „na amen". Rok po moich narodzinach dołączyła do naszej rodziny siostra Kasia i tak zostało. Jest nas tylko czworo i jesteśmy naprawdę szczęśliwą rodziną.

Pierwsze lata dzieciństwa giną w mroku niepamięci. Niewyraźnie pamiętam tylko kilka momentów, widocznie ważnych. Jednym z nich jest wspomnienie, jak moja mama uczyła mnie modlitwy, miałem chyba wtedy cztery lata. Pamiętam też wspólne oglądanie Biblii dla dzieci. Mama czytała, a ja z siostrą z uwagą słuchaliśmy i oglądaliśmy piękne ilustracje. Najbardziej podobały mi się sceny powstawania świata i rajskiego ogrodu oraz te dotyczące Jezusa. Dosyć wyraźnie pamiętam też, kiedy pierwszy raz poszedłem na lekcję religii. Lekcje odbywały się wtedy jeszcze poza szkołą, w salce katechetycznej. Pamiętam, że bardzo mi się podobały i wywarły na mnie bardzo silne wrażenie.

Wyraźnie pamiętam czasy szkoły podstawowej. Wyjątkowym dniem był dla mnie dzień Pierwszej Komunii w drugiej klasie. Pamiętam, że nie mogłem się doczekać momentu, kiedy w końcu przyjmę Jezusa do swego serca. W późniejszych latach starałem się jak najczęściej uczestniczyć w Mszy św. i przyjmować komunię. Było to i nadal jest dla mnie bardzo ważne. Istotnym momentem w moim rozwoju duchowym było wstąpienie w szeregi scholi prowadzonej przez s. Francescę (nazwiska nie pamiętam) ze zgromadzenia sióstr urszulanek. Oprócz nauki śpiewu, siostra dbała, byśmy wszyscy umieli dobrze zachowywać się w kościele, wyjaśniała nam, co się dzieje podczas Mszy Św., byśmy lepiej to rozumieli i głębiej przeżywali. Rozbudzała też w nas postawę patriotyczną poprzez przygotowywanie z nami przedstawień. Było mi bardzo smutno, gdy po dwóch latach uczestniczenia w tym dziele s. Francesca została wysłana do innej miejscowości i scho-la przestała istnieć. Na szczęście znalazłem inne zajęcie, które również pozytywnie mogło wykorzystać moją energię i przy okazji duchowo wzbogacić. Zostałem zaproszony do wstąpienia w szeregi harcerstwa katolickiego „Zawisza". Stowarzyszenie to wywarło na mnie ogromny wpływ. Poznałem tam wielu wartościowych młodych ludzi, którzy stali się dla mnie wzorem i wsparciem. Razem chodziliśmy na zbiórki, uczestniczyliśmy jako służba liturgiczna w Mszy Św., podejmowaliśmy się różnych zadań, jak choćby pomoc ludziom dotkniętym powodzią. Do dziś pamiętam treść przysięgi złożonej w obecności kapłana w 1996 r.: „Na mójJestem diakonem w Zgromadzeniu Słowa Bożego. 6 maja br. wraz z moimi współbraćmi, Marcinem Domańskim i Hubertem Łucjankiem, przyjmę święcenia kapłańskie z rąk bp. Leszka Leszkiewicza. Tradycyjnie już w naszym pieniężeńskim seminarium najstarsze kursy proszone są o przedstawienie swojej historii powołania. Tak stało się i tym razem. Postaram się ją opisać. Proszę jednak nie oczekiwać spektakularnych zdarzeń, nagłych zwrotów akcji czy innych efektów specjalnych, w tej opowieści nic takiego nie będzie miało miejsca. Niemniej jednak nie oznacza to, że historia ta jest nieciekawa czy głupia, jest po prostu o mnie. O tym, jak zostałem tym człowiekiem, którym jestem dzisiaj.

Wszystko zaczęło się 7 stycznia 1983 r. w Nałęczowie. Ok. godz. 21.00 w porodówce znajdującej się przy głównej ulicy Nałęczowa, ul. Lipowej, głośnym płaczem obwieściłem światu swoje narodziny. Byłem zdrowym i podobno dosyć ładnym dzieckiem. Nazwano mnie imieniem Teodor, pomimo oburzenia położnej, która stwierdziła - o czym wiem z relacji rodziców - że „takie ładne dziecko, a takim imieniem chcą nazwać". Mimo to rodzice się uparli i zostałem Teodorem „na amen". Rok po moich narodzinach dołączyła do naszej rodziny siostra Kasia i tak zostało. Jest nas tylko czworo i jesteśmy naprawdę szczęśliwą rodziną.

Pierwsze lata dzieciństwa giną w mroku niepamięci. Niewyraźnie pamiętam tylko kilka momentów, widocznie ważnych. Jednym z nich jest wspomnienie, jak moja mama uczyła mnie modlitwy, miałem chyba wtedy cztery lata. Pamiętam też wspólne oglądanie Biblii dla dzieci. Mama czytała, a ja z siostrą z uwagą słuchaliśmy i oglądaliśmy piękne ilustracje. Najbardziej podobały mi się sceny powstawania świata i rajskiego ogrodu oraz te dotyczące Jezusa. Dosyć wyraźnie pamiętam też, kiedy pierwszy raz poszedłem na lekcję religii. Lekcje odbywały się wtedy jeszcze poza szkołą, w salce katechetycznej. Pamiętam, że bardzo mi się podobały i wywarły na mnie bardzo silne wrażenie.

Wyraźnie pamiętam czasy szkoły podstawowej. Wyjątkowym dniem był dla mnie dzień Pierwszej Komunii w drugiej klasie. Pamiętam, że nie mogłem się doczekać momentu, kiedy w końcu przyjmę Jezusa do swego serca. W późniejszych latach starałem się jak najczęściej uczestniczyć w Mszy św. i przyjmować komunię. Było to i nadal jest dla mnie bardzo ważne. Istotnym momentem w moim rozwoju duchowym było wstąpienie w szeregi scholi prowadzonej przez s. Francescę (nazwiska nie pamiętam) ze zgromadzenia sióstr urszulanek. Oprócz nauki śpiewu, siostra dbała, byśmy wszyscy umieli dobrze zachowywać się w kościele, wyjaśniała nam, co się dzieje podczas Mszy Św., byśmy lepiej to rozumieli i głębiej przeżywali. Rozbudzała też w nas postawę patriotyczną poprzez przygotowywanie z nami przedstawień. Było mi bardzo smutno, gdy po dwóch latach uczestniczenia w tym dziele s. Francesca została wysłana do innej miejscowości i scho-la przestała istnieć. Na szczęście znalazłem inne zajęcie, które również pozytywnie mogło wykorzystać moją energię i przy okazji duchowo wzbogacić. Zostałem zaproszony do wstąpienia w szeregi harcerstwa katolickiego „Zawisza". Stowarzyszenie to wywarło na mnie ogromny wpływ. Poznałem tam wielu wartościowych młodych ludzi, którzy stali się dla mnie wzorem i wsparciem. Razem chodziliśmy na zbiórki, uczestniczyliśmy jako służba liturgiczna w Mszy Św., podejmowaliśmy się różnych zadań, jak choćby pomoc ludziom dotkniętym powodzią. Do dziś pamiętam treść przysięgi złożonej w obecności kapłana w 1996 r.: „Na mój honor, z łaską Bożą przysięgam całym życiem służyć Bogu, Kościołowi, mojej Ojczyźnie i Europie chrześcijańskiej, nieść w każdym momencie pomoc bliźnim i przestrzegać prawa harcerskiego". Przysięgę tę traktowałem poważnie i starałem się postępować w taki sposób, by sprostać jej wymaganiom, choć oczywiście nie zawsze mi wszystko wychodziło. Patrząc z perspektywy lat, widzę wyraźnie, że ten czas spędzony ze scho-lą, w harcerstwie, oprócz lekcji religii i świadectwa rodziców, był dla mnie czasem budowania fundamentu, na którym w przyszłości oparłem decyzję o wstąpieniu do Zgromadzenia Słowa Bożego.

W wieku 15 lat, za namową starszego kolegi wziąłem udział w rekolekcjach organizowanych przez ojców kapucynów. Było to o tyle ważne wydarzenie, że wtedy po raz pierwszy dopuściłem do siebie myśl, że chciałbym w zakonie poświęcić swoje życie Jezusowi. Początkowo mocno zapaliłem się do tego pomysłu, jednak po jakimś czasie pragnienie to zostało przytłumione przez sprawy codzienne. Czas mijał, zdałem do czwartej klasy w Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Żeromskiego w Nałęczowie, nadszedł moment pisania matury i podjęcia ważnych decyzji. Przez chwilę myślałem, czy nie pójść za głosem serca, jednak w tym czasie nie potrafiłem jeszcze podjąć ostatecznej decyzji, postanowiłem poczekać. Czekanie przedłużyło się aż o dziewięć lat, ale na moje szczęście Pan Bóg jest cierpliwy. W tym czasie zdążyłem ukończyć studia, parę lat przepracować. Jednak ciągle coś nie dawało mi spokoju. Cichy głos stale szeptał: jeśli chcesz... Dopiero po rozmowie z moim ówczesnym spowiednikiem, ks. Emilem Nazarowiczem znalazłem w sobie odwagę podjęcia decyzji. Wtedy zapanował w sercu głęboki pokój. Oczywiście decyzją, o której mowa, było wstąpienie do Zgromadzenia Słowa Bożego. Ktoś może zapytać, dlaczego właściwie ten zakon? To rozmowy z ks. Emilem nakierowały mnie na to zgromadzenie. Wcześniej nawet o nim nie słyszałem, choć - jak się później okazało - przez pewien czas mieszkałem w sąsiedztwie naszego domu prowincjalnego w Warszawie. Poczytałem o werbistach i ta wiedza oraz dobra opinia o nich ks. Emila sprawiły, że zdecydowałem się wstąpić do tego zgromadzenia.

Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. Szybko poczułem się w zgromadzeniu jak u siebie w domu. Razem z moimi kolegami kursowymi szybko znaleźliśmy wspólny język, choć dzieliła nas różnica wieku. Byłem najstarszy, w momencie wstąpienia miałem 28 lat, Hubert 26, Marcin 19. Oprócz nas swoją przygodę ze zgromadzeniem zaczęło jeszcze dwóch kolegów - Wojtek Kuczyński oraz Darek Myśliwiec. W nowicjacie, w czasie intensywnej formacji duchowej, dołączyło do naszej grupy jeszcze dwóch, Karol Zakrzewski i Daniel Teodoridis. Ostatecznie całą formację ukończyło nas trzech, Marcin, Hubert i ja. Wojtek ma lekkie opóźnienie, ale liczymy, że wkrótce do nas dołączy. Darek, Karol i Daniel poszli innymi drogami, tak to już bywa. Jest nam oczywiście trochę szkoda, ale najważniejsze, by byli szczęśliwi. Nieważne, gdzie ich życie poniesie, zawsze zostaną bliscy naszym sercom.

Na koniec przyznam się, że napisanie tego artykułu pozwoliło mi jeszcze raz przypomnieć sobie, jak wiele zawdzięczam, przede wszystkim Bogu. To On mnie stworzył i powołał. To Bóg dał mi najlepszą rodzinę, jakiej mógłbym sobie życzyć. To On postawił na mojej drodze wiele wspaniałych osób, na których mogłem się wzorować i zawsze liczyć. Hojność i dobroć Boga względem mnie, jak na to patrzę z dzisiejszej perspektywy, jest nie do ogarnięcia. Za wszelkie łaski, za rodziców, rodzinę, za każdą osobę, którą postawiłeś na mojej drodze, Boże, DZIĘKUJĘ. Chciałbym prosić wszystkich, którzy dotrwali do końca tego artykułu, o modlitwę za mnie i moich kolegów. Byśmy wytrwali na drodze powołania zakonno-misyjnego, byśmy byli dobrymi kapłanami i w końcu byśmy wszyscy razem mogli się w przyszłym życiu cieszyć radością wieczną. Koniec.

Za: "Misjonarz" 5/2018
Więcej: www.misjonarz.pl