Śp. o. Tadeusz Juroszek
O. Tadeusz Juroszek urodził się 16 września 1931 roku w malowniczym zakątku Beskidu Śląskiego, Istebnej. Z parafii istebniańskiej wyszło wiele powołań kapłańskich i misjonarskich, w tym również przy najmniej czterech werbistów. Gdy Tadeusz miał 14 lat, w okresie największej powojennej biedy, zachorował na tężec. Dawano mu niewiele szans na przeżycie. Obiecał sobie wtedy, że jeżeli wyzdrowieje, zostanie kapłanem-misjonarzem. Wówczas kuzyn jego rzucił garść słomy na furmankę, ułożył na niej chorego i zawiózł do szpitala w Cieszynie. Ku zdziwieniu samych lekarzy, Tadeusz wyszedł z choroby.
Już w następnym roku (1946) zgłosił się do Niższego Seminarium Duchownego Misjonarzy Werbistów w Nysie.
Dnia 8 września 1949 roku rozpoczął nowicjat w Pieniężnie, gdzie następnie odbył studia filozoficzno-teologiczne i 7 lipca 1957 roku przyjął święcenia kapłańskie. O wyjeździe na misje można było sobie wtenczas jedynie pomarzyć. Dlatego też pierwsze dziesięć lat po święceniach przepracował jako duszpasterz w Polsce, głównie w Warmii (Długobór, Orneta). We wrześniu 1967 roku opuszcza Polskę, udając się na pracę polonijno-misyjną do Brazylii, w stanie Paraná. W ciągu 30 lat pracy w Brazylii był kolejno w placówkach: Pavao, Nova Fátima, Cándido de Abreu, Santa Ana, Río Azúl, Tijucas do Sul, Penba i Palmeirinba. Na każdej placówce oprócz głównej parafii obsługiwał od 10 do 42 kaplic w terenie. Było to możliwe dzięki wspaniałym współpracownikom świeckim, a niekiedy siostrom zakonnym, którzy na siebie przyjmowali codzienną pracę duszpasterską: katechezę, nabożeństwo Słowa Bożego, chrzty i pogrzeby. O. Tadeusz odznaczał się wielką pogodą ducha, optymizmem, prostotą, serdecznością. Miał szczególny dar jednania sobie ludzi. Nie wstydził się żebrać, a umiał dziękować za każdy datek. Toteż jego praca misyjna znaczy się nowymi kościołami, dziesiątkami kaplic, domów parafialnych, szkół. Wiedział, że niewiele może otrzymać u swoich biedaków. Szukał zatem pomocy na całym świecie u bogatszych. W czasie swoich urlopów w Polsce każdą niedzielę spędzał w innej parafii, żebrząc z ambon na rzecz swoich potrzebujących. Taki tryb życia musiał odbić się na jego zdrowiu. Po dwudziestu latach pracy w Brazylii serce zaczynało szwankować. Trzeba było wymienić zużyte zastawki. Bał się, że już nie będzie mógł tak pracować, jak dawniej. Ale po roku już pisał: „Czuję się dobrze. Nie mogę się skarżyć. Sztuczna zastawka funkcjonuje bardzo dobrze. Pozostało mi do zrobienia jeszcze wiele rzeczy. Trzeba skończyć budowę Sali parafialnej, salki katechetycznej, przeprowadzić remont domu parafialnego”.
Wiosną 1997 roku O. Tadeusz przyjechał do Polski na jakże zasłużony urlop, ale również i po to, by razem ze swoim rocznikiem świętować 40-lecie święceń kapłańskich. W przeddzień jubileuszu, który miał obchodzić w Rybniku, doznał ciężkiego porażenia i paraliżu z utratą mowy. Wszelkie zabiegi rehabilitacyjne okazały się mało skuteczne. Jesienią został przeniesiony na oddział chorych do Górnej Grupy, gdzie zmarł 6 grudnia 1997 roku. Spoczął na uroczym cmentarzu klasztornym, na wysokiej skarpie nadwiślańskiej, z widokiem na pradolinę Wisły. Z dalekiej Istebnej pełnym autokarem stawili się krewni, przyjaciele, sąsiedzi. Po zakończeniu obrzędu liturgicznego pewna istebnianka poprosiła, by ich zwyczajem wolno im było zaśpiewać: „Góralu, czy ci nie żal...”. Dodała, że tak żegnano go ze łzami, za każdym razem, gdy po urlopie wracał do Brazylii. „Wtedy zawsze płakaliśmy. Ale dziś nie będziemy płakać, tylko się radować, bo jesteśmy pewni, że Tadeusz oręduje za nami u Tronu Bożego”. Górale nie płakali, za to wielu z nas miało łzy w oczach.
Alfons Labudda SVD
Misjonarz Nr 5/1998